Zielona łąka, pokryta tysiącami małych
kwiatków, których nazw oczywiście jak to na mężczyznę przystało – nie znałem.
Jestem ja, niebo, ziemia i podmuch wiatru. Jest idealnie, czuję, że nic nie
może zburzyć tej harmonii. Ciepłe promienie słoneczne ogrzewają moją twarz,
sprawiając iż czuję lekkie mrowienie na policzkach. I nagle czuję jak coś siada
na moich ustach, łaskocząc je przy tym. Otwieram oczy i wprost przed sobą widzę
wielkie skrzydła złotego motyla. Natychmiast się podnoszę, sprawiając iż
odlatuje z mojej twarzy w stronę świeżych kwiatów. Siada na płatkach, okazując
mi swoje piękne ubarwienie. Jest piękny, tak tajemniczy i interesujący…
W momencie, gdy chcę go złapać i mieć go
tylko dla siebie, on szybko odlatuje. Biegnę za nim, wyciągając dłonie na
przód, lecz nie mogę go złapać.
Piękność leży w nieuchwytności.
Obudziłem się w środku nocy, przecierając
zmrużone jeszcze oczy. Rozglądnąłem się po pomieszczeniu…jeżeli autobus,
którymi jeżdżę w trasy można nazwać pomieszczeniem. Zsunąłem nogi z legowiska,
które było zrobione na kształt łóżka, po czym ruszyłem do reszty zespołu.
Gdy ujrzałem, co
chłopcy z zespołu zrobili z busem, tylko westchnąłem. Powinienem się do tego
przyzwyczaić, że istnieją takie osoby, które potrafią brudzić i chlać gorzej
niż ja. Usiadłem na miejscu pasażera i otworzyłem okno, po czym odpaliłem
papierosa. Oparłem łokieć na zgiętym kolanie i spytałem się kierowcy, nawet się
na niego nie patrząc:
- Za ile będziemy
na miejscu?
- A ty jak zwykle
niecierpliwy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Zacisnąłem wargi, nie takiej
odpowiedzi się spodziewałem. Najwidoczniej to zauważył, bo natychmiast
odpowiedział – Za jakieś pół godziny.
Kiwnąłem głową,
dopaliłem papierosa i wróciłem do swojego legowiska.
Położyłem głowę
na poduszce i westchnąłem. Za 18 godzin miałem zakończyć swoją trasę
koncertową, która była przewidziana na 7 miesięcy. Nie była to może moja
najdłuższa trasa koncertowa, ale była najbardziej męcząca i wyczerpująca
ostatnie siły. Nigdy nie odczuwałem zmęczenia po koncertach, ba! Przed
jakimikolwiek występami, nie było mowy o marudzeniu. Kamui, trzeba się pogodzić
z tym, iż twoje czasy młodzieniaszka już dawno minęły.Masz już dwadzieścia osiem lat, nie te czasy, nie te czasy (Wiek zostanie wyjaśniony w rozdziale pierwszym).
Będę grał dalej.
Zaśmiałem się sam
do siebie, po czym odwróciłem się na lewy bok i zasnąłem zwinięty w kłębek.
Znów przyśnił mi
się motyl, którego nie mogłem złapać, pomimo iż tego bardzo pragnąłem.
_
- Dziękuję! –
krzyknąłem po raz ostatni tego dnia słowo ,,dziękuję’’ i ukłoniłem się po
trzydziestominutowym bisie.
Zszedłem spocony
ze sceny, uśmiechając się na hałas fanów, którzy wykrzykiwali zgodnie moje
imię. Sięgnąłem po ręcznik, który podawała mi stażystka w okularach. Zerknąłem
na nią kątem oka, przecierając twarz, a tamta poderwała się lekko do góry i
cała poczerwieniała. Uśmiechnąłem się do niej, a ona omal nie zemdlała.
Dlaczego teraz mnie to już nie uszczęśliwia? Muszę jednak zapamiętać, iż na
szybkie pięć minut w składziku, na wyładowanie może być dobrą partią.
- Dobra robota,
Kamui! – Poklepał mnie ktoś po plecach, nachylając się w moją stronę.
Spojrzałem w
stronę ,,atakującego’’, po czym skinąłem głową w geście podziękowania i
uśmiechnąłem się.
- Oddaję ludzi w
twoje ręce, Hyde. – powiedziałem, podając mu mikrofon. Hyde miał dawać koncert
zaraz po mnie, co dla tokijskich fanów muzyki jrockowej było zapewne manną z
nieba. – Zawitasz do mnie potem?
- Widzę przecież,
jak jesteś zmęczony. – Pomimo, że mówił prawdę, spojrzałem na niego z ironią.
Zaśmiał się. – Zobaczymy się w tygodniu. Ale teraz nie o tym Gakuto, chodź ze
mną.
Uniosłem prawą
brew ku górze w geście zdziwienia, po czym zrobiłem to co chciał. Oczywiście,
nie podporządkowywałem się każdemu…jedynie Hyde od czasu, do czasu. Dla niego
mógłbym zrobić wszystko.
Zaprowadził mnie
na tyły budynku i pokazał dłonią na ciemny zaułek. Popatrzyłem na niego
zdziwiony po raz kolejny tego dnia, ale pomimo obaw skierowałem się tam gdzie
chciał. Miałem cichą nadzieję, iż może chciałby w końcu spróbować owocu
zakazanego, ale nici. Błagałem go już dwadzieścia sześć razy (Nie wiem czy
zrozumieliście, ale Kamui Gakuto błagał kogoś dwadzieścia sześć razy.), a ten
jakby mu wgrali taśmę, która w dodatku się zacina: ,,Nie,nie i nie’’.
I tym razem
inaczej nie było.
Choć może i było.
- Hideto, co to
jest do cholery? – Wskazałem na owe ,,coś’’ przede mną.
- Kamui, to nie
,,coś’’, to jest dziecko. Dokładniej mówiąc chłopiec.
Spojrzałem na
niego miną ,,No co ty nie powiesz? Dzięki, że mnie poinformowałeś, miałem
klapki na oczach.’’ I skierowałem znów wzrok w dzieciaka. Siedział skulony z
tyłu samochodu Hyde, w podartych łachmanach i z głową spuszczoną w dół. Lekko
przydługawa grzywka zasłaniała mu twarz, a reszta włosów opadała na ramiona.
Trzymał kurczowo dłonie zaciśnięte w pięści, opatulone wokół brudnych łydek.
Mruknąłem.
Wyciągnąłem z
tylnej kieszeni spodni paczkę Marlboro i odpaliłem jednego papierosa. Zdążyłem
zaciągnąć się tylko raz, gdyż po dwóch sekundach mój papieros już leżał na
ziemi, uśmiercony przez but Takaraia. Ściągnąłem brwi ku górze i spojrzałem na
niego wściekły.
- Tu jest dziecko,
jakbyś nie widział. – powiedział, chcąc obronić swoje zachowanie.
- A mnie to gówno
obchodzi, czy ono tu jest, czy nie.
- A mnie obchodzi,
czy on to wdycha, czy nie. Od dzisiaj nie palisz, skoro ma z tobą zamieszkać.
Chciałem zacząć
się z nim kłócić, gdy dotarły do mnie jego słowa. Stanąłem jak wryty i to
patrząc na Hyde, to patrząc na dzieciaka i na kierowcę limuzyny, wybuchnąłem.
- No chyba sobie
jaja robisz!
Zamknął oczy i
tylko spokojnie się zaśmiał.
Tylko.
- Nie robię sobie
jaj, mówię prawdę. Znalazłem go na moim planie zdjęć do ,,Haru’’, siedział i
obserwował. Nie ma domu. Dlatego oddaję go w twoje ręce, bywaj. – I ruszył w
stronę drzwi.
Zacząłem machać w
prawą i w lewą stronę głową niespokojnie, po czym ruszyłem wzburzony w jego
stronę. Złapałem go mocno za ramię i obróciłem w swoją stroną, mierząc go
wściekłym spojrzeniem.
- Hideto, do kurwy
nędzy, rozumiem. Zrobiło ci się szkoda dzieciaka. Chcesz mu podarować dom.
Dobrze. Ale dlaczego, do jasnej kurwa cholery, dajesz go mi, osobie, która
nienawidzi bachorów, do niańczenia? Dlaczego go sam nie weźmiesz?!
- Gakuto… -
powiedział, patrząc mi wprost w moje oczy. Rozluźniłem uścisk na jego ramieniu.
– Mam występ, cześć.
I zostawił mnie
tak.
Samego.
Z tym chłopcem.
Siedziałem na
schodach od dobrych dwóch godzin, wypalając już trzecią paczkę papierosów.
Chyba pobiłem swój własny rekord. Limuzyna Hyde nadal stała, kierowca słuchał
kolejnych przebojów w radiu, a tamten bachor nadal siedział skulony tam, gdzie wcześniej.
Ten idiota nadal się nie pojawił. A koncert powinien się już skończyć dawno
temu. Jestem pewny, że nie pojawi się tutaj, dopóki nie wezmę smarkacza pod
swoje ramiona. Westchnąłem, wypuszczając tym samym dym z papierosa w stronę
księżyca i w końcu wstałem. Wygiąłem się, próbując rozprostować swoje kończyny
i zamykając oczy, odetchnąłem głęboko.
Zszedłem po
schodach i po pięciu sekundach, już stałem przy chłopcu. Zaczął drżeć i
bardziej przybliżył swoje nogi do siebie. Bardziej skulonym już chyba być nie
można było. Popatrzyłem na przechodzących ludzi, którzy byli poubierani w
najróżniejsze płaszcze, skóry, kurtki. Była jesień, w dodatku noc, a stopni
mniej więcej minus pięć. Westchnąłem, po czym ściągając swoją skórzaną kurtkę,
rzuciłem ją na chłopca i zapaliłem kolejnego papierosa.
Nie odezwał się.
- Manier się nie
nauczono? Mówi się ,,dziękuję’’. – mruknąłem w jego stronę, próbując złapać z
nim kontakt wzrokowy.
Ruszył ustami,
okropnie przy tym drżąc. Zmrużyłem oczy, po czym klęknąłem naprzeciw niego.
- Dzię-dziękuję.
Mruknąłem, po
czym zacząłem po raz kolejny obserwować jego twarz. Przeszkadzały jego długie
włosy, niemyte zapewne od kilku tygodni i brudne plamy. Syknąłem i dotknąłem
jego twarzy. Była lodowata, dzięki czemu w zetknięciu z jego ciałem, obaj
zadrżeliśmy. Chociaż, on mógł również się mnie przestraszyć, bo jeszcze
bardziej przysunął się do maski samochodu.
- Dlaczego nie
pokażesz mi swoich oczu?
Nie odpowiedział
po raz kolejny. Dotknąłem znów jego policzków, lecz tym razem nie odsunąłem
się. On za to, jeszcze bardziej chciał chyba uciec. Przyciągnąłem jego twarz do
siebie i czekałem aż w końcu podniesie wzrok, i na mnie spojrzy.
A gdy w końcu to
zrobił, ja opadłem z klęczków na ziemię.
Nieświadomie,
patrząc w jego złotawe oczy, w głowie zawitał mi obraz dzisiejszego snu, o
motylu, którego schwytać nie mogłem, pomimo moich ogromnych starań.
_
No więc jest! *u* Dziwne, bo sama jestem z siebie zadowolona. Może dlatego, że podoba mi się sam pomysł na to opowiadanie. No więc, jest to yaoi z Gacktem w roli głównej. Wszystko ogarniecie (Mam bynajmniej taką nadzieję) z biegiem czasu :3 Adious!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz